Monday 31 March 2014

M1 New Arrivals SS 2014

Kochani, przepraszam za lekki poślizg updatowy, ale wiadomo, są sprawy ważne i ważniejsze, a najważniejsza jest już z nami.

29 marca o 15:40 siłami natury nasza M. w końcu się wykluła!
O porodzie napiszę osobno, poszło kompletnie inaczej niż planowałam (ale liczyłam się z tym że może tak być), bolało, ale było pięknie, w gruncie rzeczy. Jest już!

Ma 2735 gr, 50 cm i perfekcyjne 10 u pani Apgar. Jest boska!

Może uda nam się wyjść dzisiaj ze szpitala. Oby!

Więcej wiadomości i szczegółów wkrótce, dziękujemy za Wasze kciuki!

Przeszczęśliwa z. (i Towarzysz Mąż oczywiście też!)
I M., już nie w pakiecie:)

[zdjęcia naszej M. w tym poście wieczorem, bo nie chce coś mój telefon ze mną współpracować, świnia!]


Friday 28 March 2014

W40 Już!

Odeszły mi wody. Skurczy nie ma, ale jesteśmy już na porodówce.

Jak do rana się nie zacznie w ruch pójdzie oksytocyna.

Aaaaaa!

Trzymajcie kciuki, proszę!

Już chyba ostatni raz,
z&m

Thursday 27 March 2014

W40 Jeszcze nie

Ciągle nic.

Przegląd dnia:

8:30 Dzwonek do drzwi. Poderwana na równe nogi (a przecież bab w ciąży nie powinno się podrywać na równe nogi, bo to stresujące jest,a  adrenaliny nie chcemy!). Pan kurier. Przecież nie czekam na kuriera. Pytam się czy na pewno do mnie, pan twierdzi że na pewno. Wpuszczam pana kuriera snując wizję wspaniałych niespodzianek, millusinych przesyłek i zawrotnej kariery mamy bloggerki o której dowiedział się producent X, w jakiś tajemniczy, tylko sobie znany sposób zdobył nasz adres i wysłał nam mnóstwo produktu X bo tak zachwycony jest naszym blogiem (na swoje usprawiedliwienie mam to że ciągle byłam w półśnie!). Wodę sodową pan kurier wybił nam z głowy w ciągu minuty dając papiery z Telekomunikacji do podpisania. Yyyyy....

9:00 Skoro i tak nie śpię to równie dobrze mogę zjeść śniadanie. Herbata z liści malin (piję dwa razy dziennie, w końcu już jestem ewidentnie w terminie, ale nie powoduje u mnie absolutnie żadnych efektów, skurczy/ów - ciągle nie wiem jak to odmienić - bóli brzucha i innych strasznych rzeczy o których czytałam na forach, ale za to całkiem lubię jej smak) i owsianka z bananem i jagodami. A co! Milly kopie, co przyjmuję za dobry znak.

10:00 Wstaje Towarzysz Mąż i jak zwykle ma kupę roboty. Towarzyszka Żona podaje więc przedkomputerowe śniadanie, bierze prysznic i doprowadza się do stanu używalności.

11:00 Towarzysz Mąż ciągle pracuje. Milly i ja idziemy chodzić. Codzienne tour de park zakończone sukcesem, pogoda super, 1.45h maszerowania w szybkim tempie odhaczone. Mimo codziennych spacerów dziecię w brzuchu ani drgnie. Robimy dwie rundki po schodach (cztery piętra w te i wewte), dziecię dalej nic. Nie to nie. Zjadłabym coś.

13:00 Wracamy i jak prawdziwa choć nieperfekcyjna pani domu szykujemy lunch, jako że Towarzysz Mąż wciąż pracuje. Sałatka i pieczywo czosnkowe. Na deser - a jakże - mango.

13:30 Przed Towarzyszowo-Mężowym wyjściem do pracy zarządzam sesję przytulania, bo nie wiadomo ile jeszcze będziemy w dwupaku. Towarzysz Mąż znów słucha brzucha z ustrojstwem do gitary (już wiem, metronom to się nazywa!), serducho Milly 164/min, więc spoko, jak na dziecię w jej wieku. Pisze do mnie pracująca blisko przyjaciółka M. czy w ramach jej lanczowej przerwy idziemy na Cinnabon i kawę. Właśnie zjadłam lancz, ale co, ciasta i kawy ja nie dam rady!? Ja?! Idziemy!

15:00 Po cudnym spotkaniu z M. urządzamy Milly jeszcze jeden mały spacer, 40 minut łazimy. Ona ciągle nic. Ja mam zadyszkę.

17:00 Padam na dziób zamiast zbierać siły przed porodem. Kolejny prysznic (prysznicowa obsesja trwa), balsam do ciała i wielkie oglądanie brzucha w lustrze. Rozstępów ciągle brak. Ale żeby jakoś wybitnie opadł ten brzuch też bym nie powiedziała. Choć oddycha mi się lepiej od paru dni, ale stwierdzam że nie wyglądam, jakbym miała już i natychmiast rodzić. Nisestety. Mimo zrobionych brwi i pomalowanych nożnych paznokci.

18:00 Czas na hipnozę. Hipnoza daje radę. Płytę, przynajmniej jej pierwszą część, znam już na pamięć. Spokój. Tylko spokój.

19:00 Pora na blogowanie. Miało być o czym innym, ale temat chyba poczeka do jutra.

19:15 Aua, moja ręka! Lewa, więc nie z pisania, cholera, ale rwie! Auuuuuua! Aua, skurcz! Cholera, Czy to już????

19:30 Skurcz minął, ręka dalej napieprza. Hmmm... Chyba jeszcze nie, bo o ile mi wiadomo poród zwiastują skurcze,a  nie bolące ręce.

19:38 (teraz) Skurczy dalej brak. Ręka dalej boli.

19:39 Już 19:39? Ale kiedy ten dzień minął? O 21 ma być po mnie Towarzysz Mąż i mamy wyjść na coczwartkowe znajomowe spotkanie (chyba już ostatnie przed M., mam nadzieję!). Zostaje nam godzinka z Alice Munro. I godzinka żeby doprowadzić rękę do porządku. Ciągle boli.

19:41 Skurczy ponownych ciągle brak. Ręka ciągle nie halo.

19:42 Chyba wygooglam czy boląca ręka może być zwiastunem porodu.

19:43 Nie może.

19:45 Odbija mi. Wyłączamy komputer. Idziemy czytać, zająć się sobą, poczytać i czekać na Towarzysza Męża. Ale może to już wkrótce, kto wie?

Kto wie?

z&m

[obrazek stąd]



Wednesday 26 March 2014

W39 Czy to już?

Słabo jest ta końcówka ciąży wymyślona.

Ja jestem spokojna, Towarzysz Mąż też, ale dzień bez miliona pytań o to, czy to już, dniem straconym.

Kończy się na tym że obiecujemy wszystkim, że damy znać jak coś się w tej kwestii zmieni, ale chyba do końca nam nie wierzą. Więc zasypywani jesteśmy, zwłaszcza ja, telefonami/mailami/smsami/wiadomościami o tej samej treści - czy coś się dzieje, czy M. już po drugiej stronie brzucha, czy, czy, czy...

Obietnice nie zdają się na nic, wszyscy chcą wiedzieć, już, natychmiast.

Gdybym miała inny charakter pewnie byłabym już nieziemsko zestresowana. A tak kończy się tylko na lekkiej irytacji.

Nie, jeszcze nie.

Naprawdę damy znać jak coś się zmieni.

W nocy miałam skurcze, które mnie obudziły. Co dziesięć minut. Przez półtorej godziny. Czekając na to aż przyspieszą zasnęłam i przespałam do rana. I nie, nie dzieje się nic. 

Termin z miesiączki na pojutrze. Termin z karty ciąży w niedzielę (więcej o terminach tu). W rodzinnych zakładach babcia i ja odpadłyśmy, na placu boju została mama (29/03), tata (01/04) i Towarzysz Mąż (05/04).

A i tak M. wyjdzie kiedy chce.

Też Was tak wszyscy pytali czy to już?


Ciągle nierozpakowane,

z&m
[obrazek stąd]

Tuesday 25 March 2014

W39 Wyglądam jak człowiek, mogę iść rodzić

Milly od rana jakaś spokojna podejrzanie. Cisza przed burzą?

Nie dość że nie skopała mnie na dzień dobry, to do południa kompletnie nie reagowała na żadne zaczepki moje ani Towarzysza Męża. Towarzysz Mąż na szczęście słyszy jej serduszko, zmierzył jej puls za pomocą ustrojstwa do gitary (nie pytajcie mnie jak to się nazywa, nie znam się, nie wiem), wychodzi na to że serduszko w najlepszym porządku (puls 164) więc stara panikara ja powinnam przestać panikować i dać się dziecku wyspać skoro spać chce.

Później wpadłam na to żeby puścić jej płytę od hipnozy (o której więcej tu,a  swoją drogą jestem już całkiem dobra w te klocki, po 5-10 minutach nagrania odpływam i budzę się na 1-2-3-4-5, ale oczywiście relację ze skuteczności tudzież nieskuteczności tej metody zdam po porodzie. Póki co jestem bardzo zadowolona bo mój strach przed porodem uległ znacznemu zmniejszeniu i uwielbiam ten czas codzienny tylko dla mnie i dla M. kiedy się kompletnie alienujemy, wyciszamy i przygotowujemy na spotkanie) na którą zawsze reaguje w pewnym momencie kopniaczkami i nie inaczej było i tym razem. Uspokojona więc poszłam łazić i pomyślałam, że może ona czeka, bo ja jednak nie jestem do końca gotowa. Nogi zdecydowanie wymagają ogolenia, paznokcie u nóg zmycia i ponownego pomalowania, dziób nawilżenia a niewidoczne bezmakijażowo brwi henny. Tym sposobem wpadłam na to, żeby zrobić sobie ostatnie już chyba (oby!) domowe spa i przygotować się na to, żeby nie straszyć na porodówce.

I wiem, że wygląd naprawdę nie ma większego znaczenia w obliczu porodu i nie mam na jego punkcie obsesji do tego stopnia, żeby brać ze sobą lusterko i występować w pełnym mejkapie o 4 rano jeśli przyjdzie mi rodzić o 4 rano. Ale bez przegięć w drugą stronę też, chciałabym czuć się komfortowo i nie rozpraszać się faktem nieogolonych nóg na przykład. 

Tak więc dzisiejszy dzień upłynął pod hasłem doprowadzenia się do stanu używalności - godzinka w łazience i od razu lepiej. A na hennę wyszłam w miasto, sama sobie nigdy dobrze nie zrobię, a tak jestem niezmiernie zadowolona z efektu i w pełnej porodówkowej gotowości, myślę.

Poza tym taka sytuacja:

pani kosmetyczka: Gotowe, proszę bardzo.
ja: Super, dziękuję, dokładnie o to mi chodziło. W końcu znowu wyglądam jak człowiek, mogę iść rodzić.
pani kosmetyczka: Ale to chyba jeszcze trochę?
ja: Tak, jakieś 3 dni.
pani kosmetyczka: :OOOOOOOOOOOOOO I pani taka spokojna?!

No pewnie, spokojna mama to spokojne dziecko!

Poza tym zmieniłam tez koncepcję ciucha porodowego i stary t-shirt Towarzysza Męża (o którym, podobnie jak reszcie zawartości mojej doszpitalnej walizki pisałam tu, a pierwszy post szpitalno-torbowy tu) zamieniłam na równie starą (za to bardzo jarą!) letnią sukienkę na ramiączkach z bawełny, w której wyglądam i czuję się ładniej. I może ładne samopoczucie na porodówce to nie jest rzecz niezbędna, ale po co sobie dokładać nawet pozornie nieistotnych stresów?

A jak było u Was?
Przejmowałyście się tym jak wyglądacie czy kompletnie Wam to zwisało?

Pozdrawiamy,
z&m

Dobra wanna nie jest zła

Jeszcze bez brwi, ale za to już z maseczką czyli musi być gorzej żeby było lepiej

Monday 24 March 2014

W39 Moje ciążowe hity: CIUCHY

Powiem tak - ciąża łatwym ciuchowo okresem nie jest.

Ja i tak miałam wybitnego fuksa pod tym względem bo:

1) przytyłam tylko 8.5 kilo (na dzień dzisiejszy, ale jakoś nie tyję dalej) więc większość moich przedciążowych rzeczy, mimo że rozciągnięta bardziej tu i ówdzie (ok, głównie na brzuchu i w cyckach, nie ma się co oszukiwać), ciągle pasuje
2) moja mama, o dobre co najmniej dwa rozmiary większa ode mnie sprzed ciąży, z chęcią pożyczyła mi parę swoich rzeczy więc obyło się bez większych zakupów
3) mój brzuch, mimo tego że większy niż zazwyczaj, nie urósł do jakoś ultrawybitnie niewyobrażalnych rozmiarów (a o tym więcej tu), więc obyło się bez kupna płaszcza zimowego czy kurtki wiosennej/jesiennej, bo mieściłam/mieszczę się w swoje przedciążowe

A dzisiaj będzie moje top 10, czyli dziesięć rzeczy które były/są ze mną przez większą część ciąży i bez których nie wyobrażam sobie swojej ciążowej szafy. Większość już znacie, bo oczywiście pojawiały się na blogu, często-gęsto wielokrotnie, no ale jak się miały nie pojawiać skoro moimi hitami są.

No to sru, jedziemy z tym koksem:

1. SUKIENKI

Zawsze byłam sukienkowa, przedciążowo też. Dwie z poniższej ukochanej trójki są z szafy mamy a jedna od mamy dostana na początku ciąży, choć myślę że posłuży mi i po ciąży. Jedyny problem miałam z rajstopami, bo w drugim trymestrze mi się zrobił wybitnie wrażliwy ciążowo brzuch i szew na brzuchu zostawiał ślad do rana. Kupiłam rajstopy ciążowe, ale nie rozwiązały problemu (też miały szew na brzuchu, hellou?!). A potem mi przeszło. A sukienki do dzisiaj noszę wszystkie trzy.

 Sukienka z maminej szafy, Intimissimi

 Sukienka od mamy dostana, też z Intimissimi

A to sukienka którą mamie przywiozłam kiedyś z UK (Primani!) ale teraz noszę ją ja

2. DŻINSY

Bez dżinsów szafy sobie swojej nie wyobrażam i koniec. Każdej, ciążowej i nie. Najbardziej lubię klasyczne, granatowe i niebieskie, ale i czarnymi nie pogardzę. O dżinsach ciążowych więcej trochę pisałam tu. Jako że niezbyt lubię legginsy bez dwóch par moich ciążowych dżinsów było by ciężko.

Dżinsy ciążowe, H&M

3. BAWEŁNIANE KOSZULKI Z DŁUGIM RĘKAWEM/RĘKAWEM 3/4

Jako że większa część mojej widocznej ciąży przypadła na okres jesienno-zimowy (tak, tak, wiem że zimy w tym roku za bardzo nie było) z ulubieniem nosiłam moje przedciążowe koszulki z długim rękawem. Na przykład tą na zdjęciu, ale i GAPowego pasiaka (który jest chwilowo w praniu, ale zobaczyć go można tu) i zwykłe gładkie białe albo szare (jak na przykład koszulka ze zdjęcia powyżej). We wszystkich brzuch mieścił i mieści się bez problemu, a mnie się taki podkreślony wąską górą podoba. Wybaczcie straszne bezmejkapowe selfie, ale jak na złość w tej akurat koszulce zdjęcia żadnego nie znalazłam, a nie chce mi się już do jednego zdjęcia malować, no nie chce mi się, na te parę dni przed terminem ma prawo, nie?

Koszulka z H&M, z organicznej bawełny

4. SWETER-BATMAN

Dostałam od babci, też jeszcze przed ciążą. Sweter no-name, z osiedlowego sklepiku, a w ciąży ulubiłam go sobie bardzo. Sięga mi do połowy brzucha, pod spodem mam albo koszulki na ramiączkach albo z długim rękawem. Jedna z tych rzeczy, która sprawia, że czuję się ładnie, więc nosiłam i noszę go z wielkim upodobaniem, ale można to powiedzieć o niemal każdej rzeczy z dzisiejszego zestawienia. 

I zdjęcie z A. w moim, swoją drogą też ulubionym, Byfyju i w moim ulubionym ciążowym swetrze

5. SWETER NA GUZIKI

Jako że zimy wybitnej nie było moje z reguły ulubione zimowe wielkie swetry w tym sezonie zostały w szafie, za to dużo nosiłam małych sweterków na guziki, a zwłaszcza ten. Przed ciążą moim ulubieńcem był czarny, a w ciąży, jako że ten kolor wybitnie mi nie służy, przerzuciłam się na jaśniejsze odcienie. Cóż, kolejny klasyk, ale tak już mam, totalna nuda modowa.

 Sweter no-name i naprawdę nie wiem skąd go mam

6. KOC

Jak pieszczotliwie nazywam moją kamizelkę z Zary. To pierwsza rzecz kupiona w ciąży ze świadomością że przyda się, kiedy mój brzuch będzie wieeeeelki. Kupiona w środku lata, w Oxfordzie, za bezcen na letniej wyprzedaży (no bo kto przy zdrowych zmysłach kupuje grubo tkane oversizowe kamizelki w lipcu?!) Trochę musiała poczekać na swoją premierę (noszenie jej w lipcu i bez brzucha odpuściłam sobie wszak), ale jak już się doczekała to występowała w moich zestawach wszelkich nader często. Uwielbiam warstwy, więc noszę ją do wszystkiego, w zależności od temperatury. Pod spodem albo sukienka bez rękawów, albo koszulki z długim rękawem, albo koszulki i swetry. I tak się nosi to chomonto i nosi i znudzić się nie może. Do karmienia piersią też będzie super.

Kamizelka aka koc, Zara

7. BIAŁA BLUZKA

W punkcie o swetrze na guziki pisałam już że czarny mi ewidentnie w ciąży nie służy(ł).... Dostałam więc totalnego fioła na punkcie białego i ogólnie jasnych kolorów przy buzi które dla odmiany służyły mi bardzo. Szał ten na białe i kremowe mi nie minął i po porodzie na pewno odświeżę garderobę o parę karmienio-przyjaznych jasnych koszul tudzież koszulek na wiosnę. 

Na zdjęciu po lewej koszula Camaieu od A.B.-B., na zdjęciu po prawej - CK Jeans. Obie ulubione tak samo. Tą po lewej ubrałam jeszcze w zeszłym tygodniu, w tą po prawej niestety już się nie mieszczę. Ale mam nadzieję że już niedługo znów!

8. DRES

No jakże mogłabym zapomnieć o dresie! Wyjściowy to on nie jest, nie mniej jednak odkąd nie pracuję, a nawet kiedy pracowałam, ale akurat byłam w domu, to podstawa mojej ciążowej garderoby. Wygoda jakich mało, uwielbiam!!!!

Dres z wyprzedaży w Intimissimi

A gdzie ciążowe klasyki - legginsy i tuniki, zapytacie. Ano, ja za legginsami nie przepadam, noszę czasem, nie powiem, ale nie jakoś wybitnie często i mogłabym się spokojnie bez nich obyć. Tunik też mam tyle co kot napłakał, jakoś się sobie w nich średnio podobam, może ze względu na krótkie nóżki i krąglejsze gabaryty, nie wiem. Wolę albo sukienki albo spodnie. W ciąży się to nie zmieniło. I tak wygląda moja ciążowa garderoba - i mimo tego że bardzo ją lubię - już nie mogę się doczekać powrotu do mojej garderoby sprzed ciąży, która się nie rożni za bardzo od ciążowej, ale zawsze jakiś większy wybór!

A Wy, co nosicie/nosiłyście w ciąży?

Pozdrawiamy ciągle nierozpakowane,
z&m
PS. Sponsorem dzisiejszego wpisu jest słowo 'ulubione' we wszelkich możliwych istniejących i nie odmianach:)

Sunday 23 March 2014

W39 Bieg wiosenny

W moim ukochanym Parku Śląskim organizowano dzisiaj Bieg Wiosenny. Dzisięć kilometrów, dla niepełnosprawnych pięć i dla nordic-walkingowców też pięć. Świetna inicjatywa. Mimo trochę gorszej dzisiejszej pogody (choć do biegania akurat!) ekipa dopisała i ludzi było mnóstwo.

Co to ma wspólnego ze mną i z Milly? W samej końcówce ciąży bałam się ryzykować zapisania na 23 marca (bo miałam cichą nadzieję że akurat będę na porodówce), poza tym nawet dzisięciokilometrowy bieg na tym etapie ciąży nawet ja wiem że nie jest dobrym pomysłem. Zapisałam Towarzysza Męża, ale w międzyczasie zepsuł sobie kolano i w końcu nie pobiegł. W sumie to dobrze, bo potencjalna perspektywa małego dziecka w domu z Towarzyszem Mężem z jeszcze bardziej zepsutym kolanem do najlepszych nie należy. Ja w każdym razie poszłam pokibicować (brawo B.!) i w ramach mojego dwugodzinnego spaceru (Milly wyłaź!) połaziłam sobie trochę wśród biegaczy.

Szłam i łzy wzruszenia mi leciały nie do opanowania (cholerne hormony!). Wolontariusze z Caritasu świetnie dopingowali, atmosfera była boska i ja chciałam się znaleźć po tej biegającej stronie. I nie zrozumcie mnie źle, nie zamieniłabym mojego ciążowego maratonu na dziesięć kilometrów biegu po parku, ale jednak tęsknię za bieganiem bardziej, niż myślałam że będę, a dzisiejsza impreza mi to jeszcze bardziej uświadomiła.

Poza tym skurczy na dzień dzisiejszy zero, nie dzieje się absolutnie nic.

Tracę nadzieję że kiedykolwiek urodzę.

Podejrzewam że dużo z Was to przeżywa(ło) i nie ja pierwsza nie ostatnia i wiem już o co chodzi z tym powiedzeniem, że końcówka jest najgorsza. Fizycznie czuję się super, ale to codzienne zastanawianie się czy to dziś, a to dziś nie następuje, daje mi się we znaki. A może to tylko ten deszcz...

Ściskamy Was mocno przekonane że się przeterminujemy,
z&m



Dzisiejsze parkowe bieganie

 I trochę wspomnień - od tego biegu zaczęła się moja przygoda z bieganiem.... Lilaton w San Sebastian, marzec 2011

I rok później, cel: zejść poniżej 30 minut - skończyłam w 27. Kolejny cel na pięć kilometrów, co prawda osiągnięty treningowo, ale nie oficjalnie (już po ciąży, oczywiście) - poniżej 25. I półmaraton w październiku :))))


Dla tego poczucia po... Warto! 

A Wy jak, biegacie?

Saturday 22 March 2014

W39 (tudzież W40) Zapisy to nie to, co myślisz...

Dzień rozpoczęliśmy od przygody ze szpitalem.

A mówiłam Towarzyszowi Mężowi, kiedy byliśmy zwiedzać porodówkę (o tym tu), że następnym razem jak tam będziemy to będziemy już z Milly. A tu figa z makiem z pasternakiem, byliśmy wcześniej, a Milly brak i się na poród w najbliższym czasie nie zanosi. Ale o tym zaraz.

Dlaczego pojechaliśmy do szpitala? Ano, przyplątała mi się jakaś infekcja intymna. Chyba. Tak myślałam, bo nie wiem, jestem jedną z tych szczęściar co nie wiedzą, co to infekcja intymna z tego powodu, że nigdy żadnej nie miały. A tu nagle swędzi, piecze, jak chodzę, jak siedzę i w ogóle nie wiem co z tym zrobić. Internet straszy, a przecież w ciąży nie ma się co stresować. Towarzysz Mąż mówi, żebyśmy pojechali do szpitala to sprawdzić.

Z wizją porodu w każdej chwili dochodzę do wniosku że to dobry pomysł i nie ma co czekać do poniedziałku. Poza tym potencjalna infekcja wydaje się dość solidnym przeciwwskazaniem do porodu w wodzie więc wolę dmuchać na zimne i to sprawdzić. Jedziemy. Trasa dom-szpital: 5 minut. Jest dobrze.

Na izbie przyjęć pani logicznie odsyła mnie na ginekologiczną izbę przyjęć. Przychodzimy, ba, nawet wiemy który dzwonek nacisnąć skoro nikogo nie ma w dyżurce (wszystko dzięki wcześniejszemu zwiedzaniu, po dzisiejszej niepodziewanej wizycie, i to bez porodu, polecam więc tym bardziej porodówkę odwiedzić przed porodem żeby kumać co i jak), tłumaczymy o co chodzi. Parę szczegółów do podania w systemie, przychodzi pan doktor i bada. Nie jest delikatny ani miły, ale nieważne. Najgorsze, że twierdzi że NIC TU NIE MA. No spoko, tylko dlaczego mnie boli? Przy okazji sprawdza szyjkę (utrzymana) i robi usg, słucha tętna (jest i działa jak ma). Nie mówi mi nic tylko że mam poczekać przed gabinetem na zapisy.

Ja myślę że zapisy to papierkowa robota, którą musi wypełnić żeby oddać mi kartę ciąży i odesłać mnie do domu. Siedzę i czekam. Dziesięć minut, dwadzieścia, godzinę. Po godzinie widzę przechodzącego pana doktora i pytam, co z tymi zapisami i czy długo będziemy jeszcze czekać, bo jak mi nic nie jest (ciągle piecze!) to może to nie jest takie ważne. Pan doktor patrzy na mnie wielkimi oczami i pyta, czy miałam już robione zapisy, ja mówię że nie wiem, ale miałam mieć, ale wydaje mi się że tak, bo badanie było godzinę temu. A kto je robił? - drąży pan doktor. - No pan - odpowiadam skonsternowana ja. - Jaaa? - odpowiada jeszcze bardziej skonsternowany pan doktor a ja potakuję. - Eeee, nieee... - mówi pan doktor.

Wtedy okazało się że zapisy to wcale nie sterta papierków które mam dostać, tylko nic innego jak KTG (facepalm!). Co to jest KTG wiem, ale mówiąc szczerze, też dopiero odkąd jestem w ciąży i czytam mamine blogi. Wcześniej nie wiedziałam, bo niby skąd i po co miałabym to wiedzieć.

Dziś więc dowiedziałam się że synonimem KTG są zapisy. Człowiek się uczy całe życie.

I jak to na KTG, pani podpięła mnie do urządzenia na pół godziny. Jak na złość dziecię kopnęło mnie w ciągu tej pół godziny tylko 3 razy, a macica nie skurczyła się ani razu, świnia. Oczywiście nadrobiła później, z nawiązką. Ale nieważne.

Poczekaliśmy jeszcze trochę na pana doktora, który na wyniki spojrzał i powiedział że są dobre, Milly ma się dobrze i wszystko śmiga. Po przemyśleniu sprawy stwierdził jednak że z jakiegoś powodu odczuwam ten quasi-infekcyjny dyskomfort więc przepisał mi Pimafucort (maść bakteriobójczą, przeciwgrzybiczą i przeciwzapalną) w razie czego. I był też miły, w przeciwieństwie do bycia niemiłym na początku, także wyszłam w miarę nieoburzona. Co jak co, ale nie sądziłam że wyprawa do szpitala na szybkie sprawdzenie czy wszystko w porządku zajmie 3 godziny.

Przy okazji dowiedziałam się że mój ostatni tydzień ciąży który przypada na teraz to 40. Zawsze mi się to liczenie mojej ginekolożki wydawało podejrzane. Także ten... Końcówka, jakby nie patrzeć, choć z utrzymaną szyjką (nie wiem jak długą) i brakiem skurczów w obrazie KTG pan doktor powiedział że mam się zgłosić do szpitala tydzień po terminie.

Ejjjjj!

Mildred, spinaj się!!!!!

Pozdrawiamy poszpitalnie i z nową zapisową wiedzą,
z&m

(zdjęcie przykładowe stąd, bo moje zatrzymano w szpitalu. Wyglądało podobnie u góry, choć cała ta górzysta linia była trochę wyżej - to millusine serduszko z pulsem ciut większym, ale w normie. Dolna część u mnie, w przeciwieństwie do zdjęcia tutaj, nie rejestrowała żadnych skurczy. No, może jakiś jeden na wysokości 10 i jeden na 5 się trafił, ale ani ja tego nie czułam ani okołoporodowo takie nie mają żadnego znaczenia)

Friday 21 March 2014

W39 Kompleks brzucha

Pisałam wczoraj o warsztatach 'Bezpieczny Maluch' (gdyby ktoś przegapił - tu).

I jak to na takich warsztatach bywa, jako że są skierowane do kobiet w ciąży, większość uczestników owych warsztatów to kobiety w ciąży.

Ilość kobiet w ciąży na metr kwadratowy znacznie przewyższa codzienną średnią. I my z naszym brzuszkiem nagle nie czujemy się już tak wyjątkowo, i w ciąży i jak się czujesz, i czy daleko jeszcze, tylko znów jak zwykły obywatel, bez ciąży.

Co ma swoje plusy, jasna rzecz.

Na przykład teoretycznie ludzie mniej się gapią na Twój brzuch, bo dookoła mają mnóstwo innych brzuchów do gapienia się na. Ale praktycznie, mea culpa, i ja łapię się na gapieniu się na inne brzuchy. I porównywanie mojego. Podsłuchiwanie rozmów.

- Na kiedy masz termin?
- Na maj! Dziewiętnastego!
- A ja na trzeciego czerwca.
- Super, a chłopak czy dziewczynka?

I tak dalej, i tym podobne.

Obie panie mają brzuchy większe ode mnie. Ba, większość uczestniczek warsztatów ma większy brzuch ode mnie. Czuję się jak trzynastolatek pod wspólnym prysznicem porównujący rozmiar swojego pisiora do rozmiarów pisiorów swoich kumpli. To znaczy nie wiem czy tak się czuje trzynastolatek w takiej sytauacji, bo nigdy trzynastolatkiem w takiej sytuacji nie byłam, ale tak sobie to wyobrażam. Czuję się gorsza, bo mój brzuch jest mniejszy. Niby nie ma ku temu logicznych powodów, bo po co miałabym mieć większy brzuch, ale jednak dziwnie.

- Na kiedy masz termin? - zagaduje mnie Dziewczyna na warsztatach.
- Na 28-ego.
- Maja?
 - Nie, marca.
- Yyy...

 Może dlatego kolejki dla kobiet w ciąży i ktoś ustępujący mi miejsca w autobusie (no dobra, autobusem jechałam z cztery razy w ósmym miesiącu, ale zawsze) to dla mnie abstrakcja.

Nie wiem dlaczego, ale trochę mi przykro że nie widać po mnie w jak dużej ciąży (w sensie że w ciąży to widać, ale nie że w dziewiątym miesiącu) jestem i że już-już zaraz (oby!) będę rodzić.

Też tak miałyście, czy wręcz przeciwnie?
A może Wy rozumiecie o co mi chodzi, bo ja nie bardzo?

Ściskamy Was mocno w moim wymarzonym dniu terminu, który jednak pozostał w sferze marzeń.
Ale czekamy, czekamy!

z&m

(obrazek stąd)

Thursday 20 March 2014

W39 Warsztaty 'Bezpieczny Maluch'

Pisałam już wczoraj (tu) że wybieram się na warsztaty 'Bezpieczny Maluch' w jednym z katowickich hoteli. Dziś mała relacja.

Podobnie jak w przypadku spotkania organizowanego przez Siostrę Anię (o którym było tu) mam mieszane uczucia. Ja nie wiem czego się spodziewałam, cudów na kiju jakichś chyba, a wyszło jak zawsze - trochę fajnych rzeczy, a trochę (ok, więcej niż trochę!) marketingowego srania w banię.

Technicznie rzecz odbywała się w trzech salach, więc wszyscy uczestnicy byli podzieleni na trzy grupy, które między salami rotowały. W każdej sali po dwa wykłady. Kolejność tych opisywanych przeze mnie będzie więc według sal w których ja byłam, a jak Wy byłyście gdzie indziej to może i miałyście o fotelikach na końcu a kremach na początku - nie wiem. Nie byłam w stanie być w trzech miejscach jednocześnie.

 Także ten tego, jedziemy z tym koksem:

RESJESTRACJA:

- Pan o donośnym głosie i aparycji młodego osiłka z siłowni wstukuje nazwiska do komputerka i kieruje do odpowiednich sal, które przydzielone są wedle nazwiska. Z moim nazwiskiem jak zwykle są kłopoty, no ale przecież nazywam się Clowes (czyt. Clowes, bo czytanie go jak się czyta jeszcze mi się nigdy w Polsce nie okazało do niczego przydatne, bo za każdym razem kiedy ktoś chce znać moje nazwisko to dziwnym trafem musi je napisać) ale ogólnie bez większych problemów. Może poza tym że postanowiłam pójść do kibelka (siuśki nie śpią, warsztaty czy nie warsztaty) i zdezorientowałam się salowo i wylądowałam w najbliższej i do teraz nie wiem czy to ta do której pokierował mnie pan z rejestracji czy nie.

Program to wglądu tutaj. Ogólnie do tego co się działo przystawał tylko po części.

SALA 1

1) Przedstawiciel medyczny firmy NUK

Miało być o aparacie mowy i tym jak działa u dziecka odruch ssania i takich właśnie medycznych rzeczach. Było o gadżetach firmy NUK do karmienia (może zrobię o tym osobny post, o paru z nich nie słyszałam wcześniej i może komuś wyda się to interesujące) - i o ile temat był całkiem ciekawy (mimo tego że nieprzystający do tematu) o tyle pan prowadzący nieszczególnie (powtórzył że nie lubi uprawiać marketingu około dziesięciu razy i będzie mówił o swoich doświadczeniach z praktyki w szpitalu, a w praktyce było dokładnie odwrotnie). Nudy...

2) Przedstawiciel Maxi-Cosi o bezpieczeństwie maluchów podczas jazdy samochodem

Przebojowy pan prowadzący, wszystko spoko. Garść przydatnych informacji o prawidłowym sposobie montażu fotelika (zszokowała mnie statystyka że 80% rodziców robi to nieprawidłowo), ale trochę też granie na uczuciach (nie masz iso-fix, nie masz pewności że fotelik jest bezpieczny - sorry Gregory ale moje auto, zwane przez nas pieszczotliwie Dziewczynką, mimo tego że ma lat 14 jeszcze nas nie zawiodło -  ale czegoś takiego jak iso-fix w nim niet - więc co, teraz jestem złym rodzicem bo jeżdżę bez iso-fixa?!). Poza tym - mocny marketing najnowszego (w sensie nie ma nowszego) modelu fotelika dla najmniejszych maluchów Pebble, który ma w testach ADAC (o nich tu) cztery gwiazdki, przy czym poprzedni model (Cabrio Fix), na który i my się zdecydowaliśmy, ma gwiazdek pięć. Why fix it if it ain't broke?, jak mawiają w kraju Towarzysza Męża.

 SALA 2

1) Pani dermodoradca (tak, jest taka fucha) i przedstawicielka Palmer's o kosmetykach dla kobiet w ciąży tej firmy

Totalna strata czasu. Pitu-pitu o świetnych składach, gdyby Sroka to usłyszała to by chyba zemdlała. Nie, dziękuję.

2) Pierwsza pomoc dla kobiet w ciąży i maluchów prowadzona przez ratownika medycznego (aka ewidentnie siłowniolubnego pana z rejestracji o donośnym głosie)

Nareszcie jakiś konkret! Trochę grania na emocjach (prowadzenie samochodu bez adapterów do pasów firmy Be Safe - tych - to Wasz wybór, ale ile jest warte dla nas bezpieczeństwo nasze i naszego dziecka? i te sprawy), ale przede wszystkim bardzo fachowo, łopatologicznie i na przykładzie pokazane sytuacje pomocy kobietom w ciąży i, co interesowało mnie najbardziej, noworodkom i niemowlakom w razie bezdechu, zadławienia czy utraty przytomności. Dla tego wykładu warto się było pofatygować i pierwsze wrażenie pana z rejestracji (średnie) zmieniłam kompletnie, bo okazał się kompetentny i ewidentnie wiedział o czym mówi. Szacun.

SALA 3

1) Karmienie piersią

Dla mnie żadnych nowych informacji tu nie było, ale pani prowadząca ten wykład była absolutnie cudowna i do rany przyłóż. Warto, totalna osobowość! Później pałeczkę przejęła przedstawicielka firmy Enfamil mówiąc o odstawieniu dziecka od piersi i tu już bez fajerwerków, ale i bez tragedii.

2) Komórki macierzyste

Temat znany przeze mnie ze szkoły rodzenia, ale omówiony przez przedstawicielkę innej firmy. Zmęczenie dawało się już we znaki i cała sala też już chyba miała dość bo szepty przebijały głośność pani prowadzącej. Było ok, ale bardzo chaotycznie, i gdybym nie miała wiedzy którą mam ze szkoły rodzenia nie wiem czy ogarnęłabym temat. Zniżki i rabaty i takie tam, wiadomo.

LOSOWANIE NAGRÓD

Na koniec, z małym poślizgiem, odbyło się losowanie skąd-inąd ciekawych nagród - poduszki podróżne dla dzieciaczków, rogale do spania, ręczniki kąpielowe, zestawy kosmetyków i nagroda główna czyli fotelik Maxi-Cosi Cabrio Fix (o którym nie padło ani jedno słowo z ust reprezentanta Maxi-Cosi, bo taka była presja na Pebble), od którego zwycięzca musiał zapłacić podatek (kocham Cię Polsko!). Nam się nie poszczęściło i tym razem nic nie wygrałyśmy, ale i tak było ok.

KONIEC!!!!

Ufff...

Co mogło być lepsze?

1) Przerwy. Przerw nie było prawie wcale. Przerwy służyły do przemieszczania się między salami, a jak się udało wyjść do sikalni to sukces. A dlaczego - o tym w punkcie 2.
2) W salach czekały gratisowe upominki od sponsorów, jak to na tego typu spotkaniach. Co sprytniejsi rodzice wchodząc do sali zgarniali po trzy siatki, więc jak ktoś przyszedł później, bo miał ochotę na przykład na przerwę na siku (patrz punkt 1) to na owe gratisowe próbki się nie załapał. Serio?
3) Brak jedzenia - na wejściu była woda, później już nie. I zero jedzenia dla takiej ilości ciężarówek, na taką ilość czasu (od 17 do 21!) to słaby pomysł. Uratowało mnie zapodziane w torebce Kinder Bueno.

Co było fajne?

Wykład o pierwszej pomocy, czyli coś, po co tam poszłam, i, mimo wszystko, wykład o fotelikach samochodowych. I pani od karmienia piersią też była super, mimo tego że nie dowiedziałam się niczego nowego.

I tyle. To chyba ostatnie takie warsztaty dla mnie. Milly, wyłaź!!!!

A Wy jak? Byłyście? Albo na czymś podobnym? I jak odczucia?

Ściskamy,
z&m

(zdjęcie stąd)

Wednesday 19 March 2014

W38 OOTD#9 aka Kiedy nie wiem co na siebie włożyć...

Kiedy nie wiem co na siebie włożyć z reguły wybieram coś, w czym dobrze się czuję i nie eksperymentuję wybitnie.

W ciąży też mam takiego ulubieńca (a nawet dwóch, ale dzisiaj siłą rzeczy będzie tylko jeden, bo, podobną siłą rzeczy, nie noszę dwóch na raz), który nie jest niczym szczególnym i nie powala na kolana, ale mnie w nim wygodnie, ale jednak bardziej wyjściowo niż w dresie.

A jeśli o wyjścia chodzi to mały alert dla mam i mam-to-be ze Śląska - dzisiaj w hotelu Qubus (na Uniwersyteckiej 13) o 17:00 odbędą się warsztaty z pierwszej pomocy dla maluchów - są jeszcze wolne miejsca więc można się spokojnie przytulać jeśli ktoś ma akurat wolne popołudnie. Więcej szczegółów tu. Ja się wybieram, ambitnie, o ile oczywiście nie wyląduję na porodówce, ale to scenariusz mało prawdopodobny (mam nadzieję, choć syndrom wicia gniazda mega postępuje!).

Tak więc oto mój strój (jeden z dwóch) w te dni, kiedy kompletnie nie wiem w co się ubrać:

1. Koszulka-zwyklak GAPowy w paski, którą mogłyście widzieć już tu (i pewnie na milionie innych zdjęć, bo tak jak pisałam wcześniej, rzadko się zdarza żebym jej nie nosiła)
2. Koc. To znaczy kamizelka, że niby, ale doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wygląda jak koc. Miałam już ja na sesji ciążowej (tu) i w ogóle miewam ją często aż za, bo jakoś sobie ulubiłam owijanie się tym kocopodobnym czymś bez względu na to co pod spodem (a noszę to chomonto i do sukienek i legginsów i tunik i spodni i ogólnie wszystkiego wszystkiego, choć wiem że wyglądowo nadaje się raczej do noszenia do dresu przed telewizorem w domowym zaciszu, kiedy Towarzysz Mąż nie ma już złudzeń że szpilki i wąskie kiecki to najwygodniejszy zestaw pod słońcem)
3. Dżinsy (też już o nich było, na przykład tu), które dla mnie są absolutną podstawą garderoby i nie, nie uważam że są nudne, a nawet jeśli, to trudno.
4. Buty z Clarcs. Kupione na hiszpańskim lotnisku na jakiejś dzikiej przecenie po namowach mojej teściowej. Swojego czasu chodziłam z nich bardzo dużo, teraz mniej, bo jednak obcas (nawet taki mikro-mini jak ten) od jeżdżenia samochodem się niszczy, a jeżdżę samochodem więcej niż chodzę (choć może niekoniecznie, ale jak idę chodzić to jednak ubieram buty kompletnie płaskie). Na dzisiaj są idealne, bo nie przemakają (a nie wiem jak u Was ale u nas leje jak z cebra), a w przeciwieństwie do moich zarowych sezonowych ulubieńców nie mają warstwy futra od środka która przy temperaturze 13'C (na plusie!) jest jednak lekkim przegięciem.
5. Biżu to co zawsze (zegarek MK, bransoletki Ani Kruk, pierścionek zaręczynowy i obrączka - wszystko w zbliżeniu do zobaczenia w tym poście) plus (poszalałam, a co!) małe kolczyki wkrętki (takie) i łańcuszek z komunii (sic!) z serduszkowymi zawieszkami, które zapewne są przeznaczone do noszenia osobno, ale jakoś ten duet mi się spodobał. Zawieszki też są z komunii (sic! sic!)





Wsio.



 I na dwóch ostatnich zdjęciach w ramach bonusu mała gra w Jest brzuch/nie ma brzucha... (brzuch jest, tylko od frontu wygląda, jakby go nie było,a  przynajmniej nie w takim rozmiarze, w jakim jest):



Pozdrawiamy jeszcze dwa w jednym,
z&m

Tuesday 18 March 2014

W38 Moje ciążowe hity: JEDZENIE


Koniec ciąży, czas podsumowań.

Pomyślałam że podzielę się z Wami różnymi moimi ciążowymi hitami - kulinarnymi, garderobianymi, gadżetowymi i tym podobnymi. Co myślicie o takiej mini-serii? Ciekawa, czy olać zanim się rozpiszę na dobre?

Jak pisałam tutaj, zachcianek ciążowych jakichś wybitnych nie miałam. Miewałam większe przed ciążą, jeśli mam być szczera. Ale nie mniej jednak jakieś tam produkty podczas ciąży gościły tudzież goszczą u mnie w brzuszku częściej niż zwykle. Tak więc, poznajcie nasze jedzeniowe hity:

1. Jogurt mrożony

(zdjęcie stąd)

Jedna z bardzo nielicznych rzeczy które Milly tolerowała na samym początku ciąży. Na szczęście w Stanach, gdzie spędziliśmy połowę pierwszego trymestru, mrożonego jogurtu Ci było dostatek i mogłyśmy sobie go jeść bez większych ograniczeń. Potem szał mi przeszedł, choć oczywiście ciągle od czasu do czasu się skuszę na kubeczek tudzież nieco większy kubol.

2. Ciepła woda z miodem i cytryną

 (zdjęcie stąd)

Nie wiem czy to zwiększone jesienne zapotrzebowanie na witaminę C czy fakt że wróciłam do Polski na jesieni na początku drugiego trymestru i na dzień dobry dostałam od rodziców ogromny słoik miodu który jakoś trzeba było wykorzystać. Może kombinacja wszystkiego, ale ulubiłam sobie to połączenie jako mój napój przedśniadaniowy - z którym wracałam do łóżka, kokosiłam się jeszcze trochę z książką i wstawałam dopiero po półgodzinie na śniadanie z prawdziwego znaczenia. Pewnego dnia cytryna zaczęła (tudzież miód zaczął) powodować zgagę i musiałam napój odpuścić, ale ostatnio do niego wróciłam - choć cholerna zgaga nie odpuszcza i od czasu do czasu daje mi wciąż popalić po takiej kombinacji.

3. Chipsy z jarmużu

  (zdjęcie stąd)

Też już o nich było. Nie wiem czy to ciążowa zachcianka, bo odkryłam je będąc już w ciąży i od tamtej pory robię w miarę regularnie. Przepis mam od J. (stąd, a tu ulepszony, ale jeszcze go nie wypróbowałam), a po raz pierwszy zrealizowała go ze mną ukochana A.B.-B. i przepadłam. Pyyycha! I mówię to ja, nielubiąca chipsów. Te są świetne i w ogóle się nie nudzą.

4. Lody waniliowe Carte D'Or

(zdjęcie stąd)

Nie do zastąpienia przez żadne inne. Od kiedy odkryłam że pomagają na zgagę (chwilowo, ale zawsze) zapadłam na manię mienia ich w zamrażarce. Ciągle uważam że to najlepsze lody waniliowe na rynku. I w ogóle w ciąży trochę więcej jadłam lodów niż jem bez ciąży, bo nie jestem lodomaniaczką.

5. Pasta z jajek

(zdjęcie - i przepis - stąd)

Smak z przedszkola odkopany przez moją mamę. Uwielbiam! Towarzysz Mąż zresztą też i odkąd jestem w ciąży gości u nas nader często. Najlepsza ze świeżym chlebkiem królewskim.

6. Pączki

 (zdjęcie stąd)

Mimo tłustoczwartkowych przygód (o nich tu) podczas ciąży moja średnia ilość pączków zjadanych rocznie (5?) zdecydowanie wzrosła. Nie wiem co w sobie mają, ale mimo tego że są zgago- i wymiotogenne nie mogę się im oprzeć (choć jakichś szalonych ilości też nie zjadam, nie myślcie sobie. Niemniej jednak przez cały czas trwania ciąży moją roczną średnią pączkową mogłam spokojnie potroić).

7. Mango


 (zdjęcie stąd)

Moja absolutna miłość końcówki ciąży. Od jakichś 2 miesięcy nie mogę się uwolnić od tego owocu i nigdy mi się nie nudzi. Uwielbiam, absolutnie uwielbiam! Jem parę sztuk w tygodniu w ramach równoważenia Towarzyszowo-Mężowych wydatków na piwo którego siłą rzeczy nie pijam. Zastanawiał mnie ten mangowy fenomen do tego stopnia że wygooglałam co ten owoc takiego ma, czego nie mają inne, i czemu ciągle mam na niego ochotę. Dowiedziałam się że to owoc ludzi osłabionych, z mnóstwem witamin, minerałów i innych dobroci. Mój organizm może jest lekko osłabiony ciążą (nie ma co ukrywać, przy rzyganiu przez praktycznie cały pierwszy i trzeci trymestr) więc może i stąd takie mangochciejstwo.

A jak jest/było u Was z jedzeniem w ciąży?
Zmieniły się smaki?
Znalazło się coś niepsodziewanego w Waszym jadłospisie?

Pozdrawiamy,
z&m

Monday 17 March 2014

W38 Jak przyspieszyć poród? Naturalne metody

Po co przyspieszać, pytanie pierwsze.

Nie mam na myśli przyspieszania terminu porodu, bo jestem z tych co myślą, że dzieci się rodzą (przy ciążach fizjologicznych, jasna rzecz) kiedy są gotowe, i nie ma ich co popędzać i dalejwięcować, jak mawiał Kłapouchy. Co nie znaczy że jak wybije 27 marca a u nas nic się nie będzie działo to nie zmienię zdania, rzecz jasna.

Ale sam okres trwania porodu, jeśli da się przyspieszyć, przyspieszyć było by fajnie. Tematem zajęłam się późno, choć niektóre rzeczy robię od jakiegoś czasu, a niektóre kompletnie przespałam i już chyba nie zdążę, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

1) Wiesiołek

O wiesiołku dowiedziałam się od Kasi prowadzącej moją szkołę rodzenia. Właściwie o wiesiołku dowiedziałam się od mojej teściowej, kiedy jeszcze nie była moją teściową, a jedynie teściową in-spe, kiedy dokuczały mi bóle piersi podczas miesiączki. Pewnego razu kiedy byliśmy z Towarzyszem-Jeszcze-Nie-Mężem w Anglii dopadły mnie owe bóle wyjątkowo upierdliwe i teściowa owy wiesiołek poleciła mi stosować. I stosowałam z powodzeniem parę lat, bóle totalnie ustąpiły, przy okazji okazało się że na włosy i paznokcie wiesiołek też jest super. Swój zawsze kupowałam w angielskim Holland & Barrett, a przerabiałam różne zawartości wiesiołka w wiesiołku, począwszy od 500mg, przez 1000mg, aż w końcu doszłam do 1300mg. 




Jestem fatalna i nieregularna tabletkowo ogólnie, ale wiesiołek nigdy nie sprawiał mi większych problemów. Odstawiłam go kiedy zaszłam w ciążę i nie mam pojęcia czemu. Po drodze dowiedziałam się też że wiesiołek w ciążę zajście ułatwia. No ale do rzeczy. Jak się ma wiesiołek do porodu? Działa zmiękczająco na szyjkę macicy, więc kiedy dochodzi do porodu szyjka łatwiej się skraca i rozwiera. Czyli, mówiąc łopatologicznie, od wystąpienia pierwszych skurczów do rozwarcia na pięć palców mamy dojść szybciej niż bez wiesiołka. Od trzydziestego siódmego tygodnia powinno się brać wiesiołek w ilości 3x2 (według Kasi i między innymi tej strony). Wedle tej strony też ponoć kapsułki można stosować także dopochwowo, co ma wywoływać skurcze (od 39tc), ale nie jestem przekonana. Choć może zmienię zdanie jak dobiję do 39 tygodnia. 

Uwaga! Istnieją dwa typy wiesiołka: Oenothera biennis czyli wiesiołek dwuletni i oenothera paradoxa aka wiesiołek dziwny. W końcówce ciąży polecany jest wiesiołek dziwny, np. Oeparol 






Ja przekopałam jednak dzisiaj pół Internetu na temat informacji czym owe wiesiołki się różnią i na szczęście głównie miejscem występowania, więc i zwykły dwuletni powinien zrobić to, co zrobi dziwny. Ja aż do dzisiaj nieświadoma większej ilości wiesiołków brałam dwuletni (ten z Holland&Barrett właśnie), a od dzisiaj przerzuciłam się na Oeparol. Zobaczymy czy da radę.

2) Herbata z liści malin

Dużo narosło kontrowersji wokół tego wynalazku. Ja jeszcze nie stosowałam i pewnie jest już trochę za późno, nie mniej jednak jako że uwielbiam herbaty ziołowe wszelkie (a wielu z nich nie mogę teraz pić ze względu na to że działają zgago i wymiotogennie) pewnie przejdę się do apteki jutro i zakupię paczkę, filiżanka dziennie mam nadzieję że mi nie zaszkodzi a może i pomoże (więcej niż filiżanki dziennie i tak nie można). 

Herbata z liści malin, podobnie jak wiesiołek, nie przyspiesza terminu porodu, a ma jedynie skracać czas jego trwania, jako że podobno usprawnia działanie mięśni macicy. Niektórzy twierdzą, że dodatkowo działa tak sprytnie, że pod sam koniec ciąży łagodzi skurcze B-H (co było by bardzo przydatne u mnie, bo te niestety dają mi ostatnio popalić, do tego stopnia że nawet mnie budzą skubane w nocy i robią się coraz bardziej bolesne), a jak już zacznie się akcja porodowa to skurcze intensyfikują i skracają fazę skurczów partych. Ale są też i tacy, którzy uważają że herbatka owa skurcze, czy to porodowe czy przepowiadające, intensyfikuje, i w razie gdyby Braxtony-Hicksy się nasiliły trzeba ją odstawiać, no bo po co się męczyć na własne życzenie. 

Ryzyk-fizyk więc, ale kto nie ryzykuje ten nie ma, więc ja pewnie spróbuję (jakem stary ryzykant).
A więcej do poczytania na temat herbatki z liści malin i przeciwwskazaniach do jej stosowania między innymi tu.




3) Olej rycynowy


Krążą mity że przyspiesza przebieg akcji porodowej. Dla mnie brzmi to trochę jak bzdura. Działanie lewatywy może i przyspieszy, ale nie znalazłam nic potwierdzającego tą teorię. Przy moich ciążowo-żołądkowych sensacjach olej rycynowy zdecydowanie odpuszczam i zostaję przy wiesiołku. I herbacie z liści malin, jak zwykle, od jutra :)



A Wy robiłyście coś żeby potencjalnie ułatwić sobie poród?
Wszelkie rady mile widziane (nawet te na które dla mnie jest za późno, a nóż widelec komuś się jeszcze przydadzą)!

Pozdrawiamy,
z&m

PS. Wszelkie zdjęcia dzisiejsze z internetowych stron producentów.

Sunday 16 March 2014

W38 Mężuuuuuu....

Leje, wieje, w marcu jak w garncu w rzeczy samej.

Tylko czemu ja nie śpię od szóstej rano ja się pytam?

Nerwy mnie dopadają małe przedporodowe chyba. Milion myśli na sekundę. Świat nam się za chwilę wywróci do góry nogami. Powinnam iść posprzątać, poprać, powycierać, wszystko na wszelki wypadek. A leżę tylko, słucham wiatru i deszczu bębniącego o szyby, jedną ręką głaszczę mój brzuch, drugą głowę śpiącego Towarzysza Męża i rozmyślam o tym, jak pięknie o szóstej rano jest. I jak cicho. I jak w sumie czekam już na to, kiedy ta cisza zostanie przerwana pobudkami o szóstej rano niekoniecznie ze względu na szalejące hormony ale M. po drugiej - naszej - stronie brzucha.

Moje rozmyślania o szczęściu, o tym co ważne, o tym co ważniejsze i naj przerywa potrzeba natychmiastowa zwrócenia połowy moich wnętrzności, albo takie przynajmniej poczucie. Dziwne, jak ta ciąża się zamyka klamrą, końcówka niemal taka jak początek, pomijając wielki brzuch, parę dodatkowych kilogramów i to, że zmieniło się wszystko, mimo tego że niby nie zmieniło się nic.

Jakby nie patrzeć, poranki i wieczory spędzam zgięta wpół w łazience zastanawiając się o co chodzi z tym że dla niektórych kobiet w ciąży mdłości i wymioty to jakaś abstrakcja, a niektóre, tak jak ja, mają wrażenie że mieszkają w łazience. I bynajmniej nie relaksując się w kąpielach z pianą. Towarzysz Mąż mówi że wygodniej by mi było mieć kołdrę i poduszkę na kafelkach w łazience niż tak kursować. Pewnie ma rację, ale przecież ruch jest dobry dla M., choćby na trasie między sypialnią i łazienką właśnie.

Z okazji pogody i mojego hormonalnego rozedrgania (ale jak to będzie? Myślisz że ja ją od razu będę kochać? A co jeśli...? Jak...? Kiedy? i milion innych pytań kłębiących się w mojej głowie na które nawet Towarzysz Mąż nie zna odpowiedzi) urządziliśmy sobie niedzielny leniwy dzień.

- Towarzyszuuuu Mężuuuuuuu - mówię - ugotuj mi coś
- Dobrze - mówi Towarzysz Mąż - Co chcesz?

Ja jestem zdziwiona, bo spodziewałam się, że Towarzysz Mąż w swoim leniwie-niedzielnym nastroju zdecydowanie nie będzie skłonny robić nic, a co dopiero gotować.

- Pomidory chcę. I makaron.

Dostałam więc pomidory z makaronem. Pycha.

- Towarzyszuuuu Mężuuuuuuu - mówię znów znad książki - lody bym zjadła. Nie mamy.
- Dobrze - mówi Towarzysz Mąż - Jakie chcesz? Pójdę, kupię.

Jestem zdziwiona po raz kolejny. Bo Towarzysz Mąż jest super, wiadomo, ale żeby aż tak?

- Towarzyszuuuu Mężuuuuuuu? - pytam nieco podejrzanie - Czemu Ty mnie tak dzisiaj rozpieszczasz?

Na co Towarzysz Mąż z rozbrajającą szczerością stwierdza, że ma nadzieję że córka mu się odpłaci szybkim przyjściem na świat. No bo mogłaby. No bo ileż można czekać. Znudziło mu się, mówi. Ha! A co ja mam powiedzieć?!

U nas coraz więcej Braxtonów-Hicksów, i coarz bardziej bolesnych.
Za to znad lodów wydają się dosyć znośne.

Ściskamy Was mocno,
rozpieszczane niedzielnie z&m

 
Obrazek stąd. Świetnie ilustruje nasze końcówkowo-ciążowe samopoczucie.


Saturday 15 March 2014

W38 Torba do szpitala - update

Wiem, wiem, o torbie już było (a kto nie widział zawsze nadrobić może tu) - ale wtedy brakowało mi jeszcze paru drobiazgów, a teraz w końcu spakowałam się na tak zwany zicher, czyli do porządku.

Niestety, okazało się że rzeczy których brakowało zajmują znacznie więcej miejsca niż bym chciała i... musiałam zmienić torbę. Tudzież walizkę, w moim przypadku, bo zdecydowanie wygodniej myślę będzie mi ją ciągnąć niż torbę nieść. Albo kilka toreb.

To znaczy w optymistycznej wersji walizkę będzie ciągnąć Towarzysz Mąż i torbę/torby niósłby też on, ale jako że w poniedziałki i środy Towarzysza Męża nie ma w domu przez około 13-14 godzin, to w razie czego muszę być przygotowana na samowystarczalność (Towarzysz Mąż w razie czego oczywiście do mnie dotrze wcześniej niż przed upływem 13-14 godzin, nie mniej jednak na ewentualność samodzielnego transportu do szpitala wolę być przygotowana. Przez samodzielny transport rozumiem oczywiście dowiezienie mnie doń taksówką lub przyjaznym znajomym, nie dowiezienie się samodzielne samochodem, bo na skurczach co trzy minuty mogło by być to ryzykowne wielce).

W środku walizki rzeczy mam w reklamówkach, będzie łatwiej się ogarnąć, ale w drodze do szpitala niczego nie zapomnimy, co było by iście w naszym (no dobra, moim) stylu w przypadku ilości toreb/walizek większej niż jedna.

A oto co dopakowaliśmy do wszystkich tych szpyjów które były już w pierwszym szpitalnym poście:

Starotowarzyszomężowa koszulka sięgająca mi do połowy uda, w której zamierzam rodzić

Zapakowana razem ze szlafrokiem i crocsami (swoją drogą, jakie arty-farty zdjęcie mi wyszło)

Kominek, tea lighty i dwa zapachy na których punkcie mam ostatnio obsesję - lawenda i bez (zdecyduję czy i jaki chcę jak przyjdzie co do czego). Plus zapalniczka, żeby przedsięwzięcie uruchomić. 


Poporodowe majtki z siatki. Jednak się skusiłam na jedną paczkę w razie czego, mam też bawełniane jak w poprzednim poście. jak dojdę do tego że kompletnie się nie sprawdzają to trudno, pójdą dalej w świat (oczywiście te nawet nie wyjęte z opakowania, w razie gdyby ktoś miał co do tego jakieś wątpliwości).


I do kompletu z majtami jakże urodziwe podpaski aka pieluchy poporodowe Bella. Jako zatwardziały zwolennik tamponów i osoba która od jakichś 15 lat nie używała niczego w tym stylu jestem absolutnie przerażona wizją połogu.


Z przyjemniejszych zawartości walizki: żarełko. Lidlowskie batoniki musli bez dodatku cukru, tescowe herbatniki śniadaniowe i parę orzechowo-suszono-oowocowych mieszanek. Coś co nie będzie mega ciężkie dla żołądka, a trochę energii w razie czego doda.


Są zwolennicy, są przeciwnicy. Napiszę na temat tego pasa pewnie osobny post. Nie wiem czy użyję, ale biorę. Bo taki mam ciążowy kaprys.


Parę sztuk małych bodziaków, w razie gdyby szpital nie miał na stanie niczego w córcinym malusim rozmiarze (a na podstawie ostatniej wizyty u lekarza domniemam że takowy on będzie) a jak je zgubią to trudno, będę w stanie bez nich żyć, tak myślę.

Poza tym do dopakowania jeszcze:

- słuchawki (żeby puścić sobie nagranie autohipnozy w razie takiej potrzeby)
- telefon (po to żeby tą autohipnozę mieć z czego puszczać)
- książka (którą czytam, więc siłą rzeczy nie może mieszkać w walizce)
- ładowarka dotelefonowa (bateria nie trzyma szalonej ilości godzin, a cholera wie ile to potrwa)
- iPad (może? sama nie wiem)
- czyste ciuchy Towarzysza Męża w ramach mundurku porodowego. 

Poza tym pieluszki dadowe zamieniłam na Pampersy (a dadowe zamieszkały w doniczce).

I wsio.

Brakuje mi jeszcze czegoś?

Dajcie znać!

Ściskamy wciąż dwa w jednym,
z&m


I na koniec: niewyraźna mina (rutinoscorbin wycofują!) mnie na tle walizki, żeby pokazać jaka ona wielka jest!

Friday 14 March 2014

W38 Konkret

Byłyśmy dziś z Milly ostatni raz u lekarza (tfu tfu i odpukać w niemalowane drewno!).

Jak zwykle, zaczynamy od ważenia. Pani mówi że mam wejść na wagę, włażę. Patrzy pani na wagę, patrzy w moją kartę ciąży, mówi że mam zejść i spróbować jeszcze raz. Próbuję. Z wagą wszystko w porządku. Tylko nie moją.

- To jak - pyta pani od ważenia - skurczyła się pani?
- Na to wygląda - mówię i wzruszam ramionami.

Waga pokazuje prawie kilo mniej niż trzy tygodnie temu.
I tyle samo co 3 stycznia.

W dziewiątym miesiącu ciąży to nienormalne, powinnam tyć na potęgę.
Ale z reguły nie wymiotuje się też tyle ile ja w dziewiątym miesiącu ciąży, więc jak widać nie wszystkie reguły muszą działać i na mnie.

Ciśnienie i reszta w porzo, jak zwykle. Wyniki badań też mam dobre, nic dziwnego że mam znów siłę na spacery i inne aktywności (choć bez szału, ćwiczyć mi się już nie chce, ale ponoć dziewiąty miesiąc ciąży mnie w tej kwestii usprawiedliwia) skoro żelazo z marnego 30 (przy normie 50-170) wzrosło mi do 94 (czyli suplementacja działa).

Mówię na wejściu mojej ginekolożce że mnie martwi że ona taka mała. Że tydzień temu na prenatalnych mi powiedział pan doktor że waży tylko 2300 i że taaaaaka malutka jest.

- A przepływy dobre? - pyta ginekolożka
- Dobre.
- No to niech będzie i malutka, posiedzi jeszcze trochę i będzie super.

Tej wersji się trzymam.

Przy badaniu dowiaduję się że:

a) Millusina główka przypiera do kanału (a to bardzo dobrze)
b) skraca mi się szyjka (nareszcie! ma 3 cm, więc szału jeszcze nie ma, ale szału ma prawo jeszcze nie być, ważne że idzie w dobrym kierunku)
c) skurcze które mam, które trwają czasem i pół godziny albo i dłużej są normalne, i to dobrze że je mam bo to znaczy że organizm ćwiczy
d) Milly jest rozmiaru dziecka 35-tygodniowego standardowego (czyli nadgoniła tydzień przez tydzień mimo tego, że ja schudłam, dobra nasza!)
e) i waży 2,5 kilo - czyli już konkret - powiedziała ginekolożka i uspokiła mnie wielce
f) więc mimo tego że jest mała jest w sumie gotowa. Mogłaby jeszcze trochę urosnąć w brzuchu, ale jak zechce się urodzić to przeciwwskazań nie ma.

Moi rodzice postanowili pojechać na tygodniowy urlop jutro i chcieliby jednak żeby jeszcze tydzień poczekała, aż wrócą.

Na to będziemy więc liczyć, ale jeśli chce wyłazić, to niech wyłazi.

Jesteśmy gotowi (yyy... chyba?).

Ściskamy!
z&m



Krótka nóżka (34w0d przy wieku 38w1d?!) zapewne po mamusi i tatusiu, których nóżki też nie należą do najdłuższych w kategoriach 29-cio i 30-tolatków i głowa w zupełnie przyzwoitym rozmiarze 36w2d (choć widzę z rozpiski powyżej zdjęć że to średnia i nawet w swoim podeszłym wieku 38 tygodni i 1 dnia Milly łapie się w normę, jeeee!)

Thursday 13 March 2014

W38 Celebrytka

Sielanka trwa.

Słońce świeci, ptaszki śpiewają, Towarzysz Mąż w humorze, Milly w brzuchu, porządek w mieszkaniu. Pięknie jest i co to zrobić z takim dniem?

W ramach zmiany otoczenia (kocham Park Chorzowski, gdzie bywam niemal codziennie, ale jednak fajnie od czasu do czasu zmienić miejsce spacerów) Towarzysz Mąż i ja pojechaliśmy na Dolinę Trzech Stawów. Ot, inny park na Śląsku, dobrze znany miłośnikom rolek. My pojechaliśmy uprawiać spacery, jedną z niewielu aktywności dozwolonym babeczkom w trzydziestym ósmym, jakby nie patrzeć, tygodniu ciąży (pogoda na bieganie albo rower albo rolki właśnie idealna, ale jak się nie ma co się lubi...)

Spacerujemy więc w tym nowym-nienowym otoczeniu, gadamy, cieszymy się słońcem, obserwujemy ludzi, cudnie jest. Mijamy parę na rowerach. Na ławce znaczy się siedzą, ale z rowerami obok. Kurczę, fajny rower ma ta dziewczyna, myślę sobie patrząc na niebieskie cudo w żółte kwiatki (i jakie śląskie kolory, ach ach!). I nagle słyszę:

- Zu?

Odwracam się, no bo Zu to ja. Jednak moja mina musi być mocno niewyraźna bo dziewczyna od fajnego roweru mówi dalej:

- Zuzanna?
- Taaaak.... (niepewnie)
- A to Nick? - mówi Dziewczyna od fajnego roweru do Towarzysza Męża, względnie o Towarzyszu Mężu
- Taaaak (ciągle ja, ciągle niepewnie i kombinuję o co chodzi i czy jesteśmy w ukrytej kamerze)

Dziewczyna od roweru uśmiecha się, wyciąga do mnie rękę i mówi że jest Karoliną z CLICKlik.

Karoliny blog czytam oczywiście namiętnie, a mimo to jej nie poznaję.

Mówię jej że czuję się jak celebrytka, no bo tak się czuję.

Poznała mnie Karolina tylko i wyłącznie na podstawie bloga. Łał, jestem znana!

Karolina jest przesympatyczna, pięknie mówi po angielsku do Towarzysza Męża (Towarzysz Mąż potwierdza!), ucinamy sobie miły mały small talk, choć ja ciągle jestem w megaszoku że ktoś jest w stanie mnie poznać na podstawie bloga, i pewnie brzmię jak jakaś kompletna idiotka.

W końcu zostawiamy Karolinę + jej rowerowego partnera z ich rowerami i idziemy do pobliskiej knajpy z tarasem na cappuccino (ja) i małe piwo (Towarzysz Mąż), posiedzieć w słońcu, dać nogom odpocząć i podumać nad tym jaka jestem sławna.

- To było dziwne - mówię ja - że ktoś mnie kojarzy tak, o, z bloga.

- Tak, tak... - mówi ewidentnie pogrążony w swoim świecie Towarzysz Mąż - że Ciebie to nic, ale ja! Ja jestem sławny!

Ściskamy Was mocno (Karolinę z CLICKlik zwłaszcza!),
z&m
(oraz słynny Towarzysz Mąż w pakiecie)

PS. Mocne postanowienie poprawy: nie będę wychodzić z domu bez makijażu! Czekam na paparazzich na każdym rogu!

(obrazek stąd)